Zdaję sobie sprawę z tego, że każdy tu spodziewa się felietonów dotyczących FIFA Managera. Ja jednak postanowiłem odbiec trochę od tematu tejże gry, ba, nawet od tematu gier czy nawet komputerów – ale nadal pozostać przy piłce. Chciałem poruszyć kwestię, która poruszyła mną niedawno.
Wszystko zaczęło się na przełomie kwietnia i maja, gdy zostałem wzięty na testy z możliwością rozegrania meczów ligowych do klubu AKS Mazowsze. W tym samym czasie trwały przygotowania do szkolnego Dnia Sportu. Jedną z dyscyplin była właśnie piłka nożna. Starałem się najbardziej jak tylko mogłem dostać się do kadry naszego klasowego zespołu. Zarazem, trwały testy w klubie, a nawet zaliczyłem debiut w ostatniej ligowej kolejce.
W tym czasie ważniejszy był dla mnie jednak Dzień Sportu. Tam bowiem mogłem zaprezentować się na arenie całej szkoły, i to nie tylko przed rówieśnikami, ale i przed zewnętrznymi kibicami. Trenowałem tak ostro, jak tylko się dało. Minimum stanowiło 20 godzin tygodniowo. Mecze miały odbyć się 1 czerwca, ja miałem coraz mniej czasu. Na trening zużyłem ponad 70 godzin mojego wolnego czasu. Czułem, że byłem w formie, czułem, że mogłem wystąpić w składzie. A czasu było coraz mniej…
31 maja otrzymałem ofertę kontraktu od AKS’u Mazowsze. Podpisałem niezwłocznie. Zależało mi na tym bardzo. Ostatni dzień przed meczami był napięty. Pakowanie rzeczy, pożywna kolacja, ostatni trening… O 21:00 wysłany SMS do kolegi, że po meczu możemy wyjść gdzieś na trening parkouru. No i zasnąłem…
Obudziłem się już o 6:00. Rozgrzewka, zabrałem rzeczy i w drogę. Tak się złożyło, że o 8:00 miałem zaprzysiężenie w klubie, a o 10:00 mecz – dodatkowy stres, niepotrzebny pośpiech. Ale cóż zrobić? No i wreszcie przybyłem. Rozgrzewka mojego zespołu rozpoczęła się już o 9:50, musiałem się pospieszyć. Już tylko korki, rękawice bramkarskie, i stałem w bramce. Serce biło mi niesamowicie szybko. Byłem gotowy.
Mecz miał trwać 10 minut, bez przerwy. Niemal cały mecz był najzupełniej normalny… no właśnie. Niemal. W przedostatniej, 9 minucie, zaczął się dramat. Napastnik przeciwników rzucił się do akcji sam na sam. Wyszedłem kilka kroków do przodu. Upewniłem się, czy jestem w odpowiedniej pozycji. Zanurkowałem. Zamknąłem oczy, nie wiedziałem, czy gol jest, czy nie ma. Namacałem gdzieś niemal stojącą piłkę. Poczułem ból głowy. Tak, chyba oberwałem w głowę. No nic. Leżę, i wyciągam prawą rękę po piłkę. I nagle coś uderzyło mnie właśnie w tę rękę. Na początek nic. Kurczowo trzymam piłkę. Słyszę gwizdek sędziego. Koniec akcji. I nagle ten ból. Kilka sekund… i zemdlałem. Po chwili przybiegli koledzy z drużyny. Wstałem. Obejrzałem rękę. Boli, jakby była przecięta na pół. Zszedłem z boiska za linię, czekając, aż sędzia pozwoli wznowić grę. Wtedy wróciłem. Stałem na bramce, nie wiedząc, czemu ręka mnie tak boli. W oczach miałem łzy. Mecz przedłużony o 2 minuty. Jasna… Nie mogłem utrzymać się na nogach. Piłka leci w moim kierunku. Maksymalnie ostrożnie, ale i pewnie wybijam ją na aut. Z przodu słyszę: “szmata!”, “co ty wyprawiasz?!”. Ale co mogłem zrobić.
Gwizdek końcowy. Schodzę powoli. Podbiegają koledzy. Robią mi miejsce na ławce. Mieli pójść do sędziego, zgłosić kontuzję. Ale następny mecz już trwał. Słyszałem komentarze, typu “skręcona”, “zwichnięta” itp. Wolałem tego nie słuchać. Wkrótce przyszli nauczyciele, którzy pełnili rolę opiekunów. Miałem pójść do szkoły z nimi, skąd miała mnie zabrać karetka. Że co?! 500m na piechotę, gdy nawet ręką nie mogłem ruszyć?! Pech…
Wziąłem się w garść. Otarłem łzy. Poszedłem. Idąc Poznańską (kto był w Ożarowie ten wie, jak wielka to ulica) nikt nawet nie zauważył we mnie nic nadzwyczajnego. Wszedłem do szkoły, przebrałem się z niesamowitym trudem. Stała karetka. Kilka następnych minut spędziłem jadąc na sygnale do najbliższego szpitala. Tam miałem zdjęcie RTG. Poszedłem z wynikami. Okazało się to, co było najgorszą możliwością – ręka złamana, nadgarstek zniszczony do tego stopnia, że niemal skruszony. Ręka wylądowała w gipsie. I tak przez cały czerwiec, i początek lipca. Rozdanie świadectw w gipsie, wyjazd w góry w gipsie. a po zdjęciu gipsu i tak klub nie wyraził zgody na wznowienie treningów. Dopiero niedawno wróciłem do regularnego trenowania.
Dziś, 13 sierpnia, po 43 dniach od złamania, i 59 dniach od ostatniego meczu, zagrałem ponownie mecz ligowy.
Ale to co wydarzyło się przed tym meczem było najważniejsze. Oczywiście na pechowym meczu z 1 czerwca byli zarówno moi koledzy z drużyny, jak i sam trener. Informacja o tym, co zrobiłem, o moim obowiązku grania do końca, niezależnie od warunków, rozeszła się nie tylko po klubie i naszych kibicach – o tym już niedługo wiedziała cała liga.
Tuż po tym, jak zjawiłem się na tym – liczącym w teorii 1200 krzesełek – stadionie, moim oczom ukazały się nie pełne trybuny. One były przepełnione. I każdy na mój widok okazał coś, czego nigdy nie doświadczyłem. Otrzymałem owacje na stojąco, a wyzwiska “bohater” itp. były powszechne. Uchodziłem za bohatera, który walczył do końca. Nie zostawił swojej drużyny. Ale ja uparcie twierdziłem, że to tylko mój obowiązek, i nadal tak twierdzę.
Dzięki temu zdarzeniu zobaczyłem, jak wielką rolę gra taka drobnostka jak oddanie, wola walki do końca i wierność w piłce nożnej. Zobaczyłem, że najbardziej lubiani nie są ci, którzy dla klubu grają dobrze, tylko ci, którzy klubu nie zostawią. I choć był to przecież tak mało znaczący mecz – to jednak gest jaki wykonałem, uznany został za wielki.
Po co to wszystko piszę? By zwrócić każdemu z was uwagę na to, jak ważne są takie błahostki, które następnie przeradzają się w bohaterskie czyny.